wtorek, 22 lipca 2014

A na spacerze...

Przeglądając zdjęcia do poprzedniego wpisu, znalazłam jedno zrobione na początku lipca, podczas spaceru nad rzekę. Otwieram nim serie "urbanisto, witaj w świecie rodzica". 


Szwecja w każdym domu, czyli wyprawa do Ikei

Tak, wiem - to nowobogackie i drobnomieszczańskie, ale uwielbiam jeździć do Ikei. Ekscytujące jest spacerowanie między propozycjami umeblowania mieszkania wedle stylu naszych północnych sąsiadów, zastanawianie się które elementy będą pasować do naszych wnętrz. Podczas przerwy obiadowej - a marketingowcy zaplanowali ją sprytnie pośrodku- po obejrzeniu wystaw, zanim zejdziesz do części typowo sklepowej, w restauracji zastanawiasz się, co włożysz jeszcze do koszyka. I tak możesz spędzić cały dzień, w czymś, co moja siostra słusznie nazwała, parkiem rozrywki.

Na taką wycieczkę wybraliśmy się wczoraj, po raz pierwszy z Łucją (trzeba dbać o PKB i jak najszybciej uczyć odruchów konsumenckich ;) ). Przyznam, miałam obawy przed tak dużą wyprawą, do tak dużego sklepu. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Ikea jest kwintesencją szwedzkości, a Szwedzi, jak wiadomo, są jednym z dwóch krajów Unii, które mogą pochwalić się znacznym przyrostem naturalnym. Bo rozumieją, że o rodziców też należy dbać w sposób praktyczny, a nie wspierać ich tylko gadką o patriotycznym obowiązku płodzenia kolejnych pokoleń.  

Już od progu widać, że rodzice z dziećmi w każdym wieku są miłymi gośćmi. Duże windy, opatrzone znakami matki z dzieckiem, pozwalały dostać się na każdy poziom. Zainteresowało mnie jednak, że na ikonografice była matka z córką - ciekawa jestem, czy w kraju tak wyraźnie nastawionym na równość, jakim jest Szwecja, też występuje tylko ten jeden rodzaj piktagramu. Kolejnym plusem były szerokie alejki, po których spacerowało się wygodnie z wózkiem. Ale to może być praktycznie w każdym większym sklepie. Największe zaskoczenie czekało na nas w porze podwieczorkowej Łucji.

Około godziny 17, nasza Żabulcia, głośno i donośnie poinformowała nas i wszystkich klientów w promieniu 50 m, że jest głodna. Akurat znajdowaliśmy się w dolnej części, a wszelkie udogodnienia dla rodziców z dziećmi są w restauracji i w jej okolicach. Udaliśmy się więc do windy, do której wsiadała również pani pracująca w sklepie.  Lekko zestresowania (eufemistycznie mówiąc), próbowaliśmy podzielić się zadaniami, by przyspieszyć moment napełnienia brzuszka, naszego płaczącego Dziabąga. Powiedziałam, że pójdę zmienić jej pieluszkę, gdyż przewijak jest pewnie tylko w toalecie damskiej. I tu wtrąciła się pani ze sklepu, mówiąc, że poza przewijakiem w damskiej łazience mają specjalny pokój zwany "pokojem matki z dzieckiem" (hmm - a czemu nie rodzica?) i może z nie go skorzystać nie tylko rodzic płci żeńskiej. Stanęło więc na tym, że ja idę przygotować jedzenie, a Dominik przewinie Łucję.

Po powrocie opowiedział, że miejsce wygląda całkiem dobrze, poza przewijakiem, jest dostęp do bieżącej wody i fotel, by ewentualnie nakarmić dziecko. Na szczęście, jak zdołam się zorientować podczas czekania na ich powrót, to nie jedyne miejsce dla matki karmiącej. Zakładam, że to w łazience jest wręcz rezerwowe (no serio, kto chce w łazience jeść? to czemu w większości polskich sklepów zakłada się, ze to tam matki będą karmić piersią?). W restauracji wyodrębniony został specjalny boks, z wygodnym fotelem, poduszką, stolikiem i dodatkowym krzesłem, gdzie można na spokojnie nakarmić dziecko. Ja tylko tam zerknęłam, bo akurat ten posiłek Łucji był butelkowo - przecierowy.

Kiedy Dominik wrócił z zapłakaną Łucją (jak moje dziecko jest głodne, zaczyna bardzo płakać i się złościć), posadziłam ją w jednym z kilkunastu dostępnych fotelików do karmienia. Dostała swój deser przecierowy, przywieziony z domu, ale gdybym z jakiegoś powodu go nie wzięła, nie ma problemu - obiadek, deserek, soczek - wszystko dostanę na miejscu (tylko mleko muszę mieć swoje). Kiedy zajadała się deserkiem, ja używając specjalnie tam umieszczonej, kuchenki mikrofalowej, podgrzałam do odpowiedniej temperatury wodę i przygotowałam mieszankę. Łucja, już zadowolona, popijała posiłek mleczkiem, a ja sprawdzałam, na co może liczyć jeszcze młody rodzic.

Na ścianie, obok mikrofalówki wisiała tabliczka informująca, że jeśli zabraknie ci pieluszek, poproś o nie kasjerkę w restauracji. Naprawdę, idąc do Ikei, nie trzeba poza dzieckiem niczego zabierać! W restauracji dla młodszych, poza wyżej wspomnianymi posiłkami, są przygotowane specjalne naczynia, dla starszych menu i to nie tylko frytki i nuggesty, ale też wersje mini dań dla dorosłych. Takie dzieci nie muszą zresztą spędzać czasu na spacerze po sklepie, jeśli wolą, mogą pójść do urządzonego specjalnie dla nich parku zabaw i o ile się nie mylę, jest to akurat opcja darmowa (nie widziałam cennika, ale ze względu na wiek Łucki, nie przyglądałam się też dokładnie).

Podsumowując, nie byłam dotąd w miejscu, które oferuje tyle rodzicom w dziećmi. Można się tu spierać czy jest to jakaś filozofia oparta o dbałość o takich klientów czy jedynie cyniczna, marketingowa sztuczka, ale należy powiedzieć, że w żadnym polskim centrum handlowym nie widziałam tylu udogodnień. To wszystko składa się na jedno - podświadomie implementowane zdanie: Zapraszamy wkrótce ponownie. I czuję, że tak się może stać w najbliższym czasie, gdyż wizyta w Ikei, mimo że wymagająca poświęcenia większej ilości czasu, była mniej uciążliwa, niż w okolicznym centrum handlowym z hipermarketem.

A na koniec, na prośbę niektórych, bohaterka tego bloga :)

ps. wpis nie jest sponsorowany (Dominik tak stwierdził, po przeczytaniu) - co więcej, za jedzenie i kupione produkty musiałam zapłacić ;) 

niedziela, 13 lipca 2014

Fińska wyprawka

Tak, wiem, miało być tu o Łucji, ale po prostu czasem muszę napisać coś innego. Wczoraj na głównej stronie gazety.pl umieszczono fotorelację z otwierania paczki, którą od państwa otrzymuje każdy fiński przyszły rodzic (albo jej pieniężną równowartość). Po obejrzeniu zdjęć długo nie mogłam wyjść z podziwu dla fińskiego państwa i jego pomysłu na wsparcie rodzin (a jest to jeden z elementów szerszego planu) i zaczęłam dumać nad pomocą okazywaną młodym rodzicom w Polsce. Na razie nie mam dużego doświadczenia w tej kwestii, większość mojej wiedzy czerpię więc z mediów i od rodzin już posiadających dzieci, ale wiem że nie jest różowo.

Pokrótce zbierając:
- jedyne gratisy jakie otrzymałam, to dwie torebki z reklamówkami i paroma drobiazgami na szkole rodzenia (nota bene, za którą musiałam zapłacić 400 zł), pieluszki za 100% frekwencję na zajęciach (coś mi ze szkoły zostało) i parasolkę przeciwsłoneczną za zwycięstwo w konkursie "które ćwiczenie zostało pominięte podczas dzisiejszej sesji". Ceną za te drobiazgi było podanie numeru telefonu (nie podałam) i adresu mailowego (podałam, ale na szczęście gmail filtruje maile i co mnie nie interesuje idzie do kosza, ale są i ciekawe propozycje - może o tym kiedyś napiszę)
- w związku z tym, że w moim szpitalu można było liczyć jedynie na znieczulenie w postaci gazu rozśmieszającego i masaż męża, wydałam dużo pieniędzy na to by rodzić w godnych (i nie przerażających mnie warunkach) - czytaj: mieć znieczulenie zewnątrzoponowe, bez proszenia (skończyło się i tak cesarką, bo Łucja nie chciała opuszczać brzucha)
- becikowe też nas ominęło, bo przekroczyliśmy próg dochodowy wypadający na członka rodziny (może gdybyśmy doliczyli psa byłoby ok?)
- żłobków finansowanych przez państwo (lub w ramach UE) w Wejherowie są dwa, ale do żadnego nie mam co nawet składać papierów, gdyż nie spełniam warunków - nie mieszkam na terenach zagrożonych wykluczeniem, nie jestem samotnym rodzicem, mamy za dużo pieniędzy, nie jesteśmy niepełnosprawni. Uważam, że faworyzacja jest ok, ale moim zdaniem państwo nie powinno osiadać na laurach, kiedy zadba tylko o te grupy. Podobnie będzie z przedszkolem (w Wejherowie jest tylko jedno miejskie)
- a na koniec mojej listy (póki co) wisienka na torcie - VAT 23% na wszystkie artykuły dla dzieci!

No dobrze, żeby nie okazało się, że jestem malkontentką, cieszę się, że obok mnie dobrze działa darmowy ośrodek zdrowia, mogę skorzystać z darmowych szczepionek (co prawda, tylko podstawowych). Doceniam też wydłużenie urlopów macierzyńskich/rodzicielskich, a jeszcze bardziej możliwość podzielenia się nim z drugim rodzicem (mamy taki plan, jesienią się okaże czy będzie to możliwe). I pewnie te urlopy, wg danych które niedawno czytałam, przyczyniły się do nieznacznego odbicia demograficznego. To też może tłumaczyć, dlaczego miałam problem ze znalezieniem ciuszków w rozmiarze 74 (Łucja nosi te na granicy 68-74). Na szczęście udało się i jak wróci pogoda, Łucja na mieście pojawi się w swojej nowej sukieneczce i chwaląc się swoimi dwoma ząbkami :)

piątek, 11 lipca 2014

Dwa ząbki

Trzy dni temu moja córeczka skończyła pół roku. Przez te kilka miesięcy już parę razy chciałam zacząć spisywać moje myśli i emocje towarzyszące różnym czynnościom, zarówno rutynowym, jak i nietypowym. Brakowało mi jednak samozaparcia, by przynajmniej kilka razy w tygodniu usiąść, kiedy Łucja już zaśnie i spisać, co się wydarzyło, zmieniło od wczoraj, jak się teraz czuję. Żałuję nieco tego czasu, ale tylko nieco, bo staram się na bieżąco prowadzić odręczne notatki, po to, by w przyszłości usiąść z Łucką (a kto wie, może i z jej dziećmi) i powspominać, jak to było, gdy ona pojawiła się na tym świecie i jak ten świat odwróciła nam do góry nogami. Teraz do tego chciałam dodać jeszcze jeden element, może najmniej trwały, czyli właśnie blog. Zobaczymy na jak dług wystarczy mi chęci, by ten blog prowadzić (moje dwa wcześniejsze, niestety, leżą odłogiem - nie mam na nie pomysłu, a myślę że akurat na ten mam).

No dobra, na początek uderzyłam w melodramatyczny ton, a tak naprawdę chcę by było tu bardziej wesoło, niż refleksyjnie (choć, znając siebie i na to poświęcę sporo miejsca). Nie będę relacjonować tych miesięcy, które już minęły (cóż, mleko się wylało), trzeba iść do przodu i pisać o bieżących sprawach. 

Tak też - w dniu sześciomięsięcznicy (albo jak kto woli - połówki urodzin) odkryłam, że Łucji zaczęły się wyżynać pierwsze ząbki. Dwie dolne jedyneczki na raz! Wyczułam je, kiedy mój mały Dziabąg, z braku lepszego gryzaka w okolicy, chwyciła za mój palec wskazujący i ugryzła go mocniej niż zwykle, chwaląc się małymi igiełkami na dolnej wardze. Mój mąż bardzo się zmartwił, że to ja pierwsza odkryłam pierwsze ząbki, sprawdzał nawet czy przypadkiem nie pojawiły się jeszcze inne, by i jemu było coś zapisane. Oczywiście wiadomość o ząbkowaniu dotarła już chyba do każdego członka rodziny bliższej i dalszej, wywołując większe lub mniejsze zainteresowanie. Najlepsza ze wszystkich była reakcja teściowej - uznała, że ten kto znalazł ząbka, kupuje Łucji sukienkę. Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Jutro moje kochanie dostanie nowy ciuszek :)