Byłabym hipokrytką, gdybym powiedziała, że nie oglądam telewizji. Jeszcze większą, gdybym dodała, że wszystkie reality show są mi obce. Może nie oglądam ich namiętnie, regularnie i całościowo, ale czasem jak nic nie mam do roboty lub chcę po prostu się odmóżdżyć, zdarza mi się włączyć taki program.
Nieco inaczej było z nowym programem TVN - "Mama kontra mama". Zapowiedź i zaproszenie do udziału w programie na antenie stacji pojawiło się gdzieś w okolicach czerwca. Zaczęłam więc czekać na to, co właściwie zostanie wyemitowane. Przede wszystkim, sam tytuł programu nie napawał optymizmem - zakładał walkę mam, porównywanie się i patrzenie na inne uczestniczki z góry. A tego, jak pisałam w jednym z wcześniejszych wpisów, nie brak na co dzień każdej mamie.
Jak więc wyszło? Może nie aż tak strasznie, jak się obawiałam, ale nie ma też powodów do zachwytów. Formuła programu jest prosta - każda z czterech mam-uczestniczek z jednej okolicy (w pierwszym odcinku był to Wrocław), przy pomocy ukrytych (a może i nie?) kamer prezentuje dzień z życia rodziny. Pozostałe w tym czasie oglądają ich działania, komentują na bieżąco, a nawet w czasie, gdy rodzina opuszcza mieszkanie, maja obowiązek sprawdzić w jakich warunkach żyją dzieci i co jedzą.
Niby nic - połączenie Big Brothera z Ugotowanymi, nawet lektor tan sam, z tymi samymi, mało śmiesznymi żarcikami. A jednak, po obejrzeniu pierwszego odcinka mam raczej smutne odczucia.
Po pierwsze - bardzo nie lubię, kiedy napuszcza się ludzi na siebie. Rozumiem, że ktoś mądry, szukając pomysłu na kolejny program, zabrnął w sieci na fora dla młodych rodziców i uznał, że szkoda by taka ilość wylewanych pomyj została tylko w internecie. Rozumiem też, że takie programy muszą być wypełnione prostymi emocjami i rozwiązaniami, by oglądanie nie wymagała żadnego wysiłku intelektualnego. Ale nie rozumiem, jak można dopuścić, by jedna matka arbitralnie uznała, że inna nie powinna wychowywać dzieci. Nie lubię, gdy ludzie są zapatrzeni w siebie i nie próbują dostrzec inności i różnorodności metod, zaciekawić się nimi i spróbować o tym porozmawiać. A uczestniczki ewidentnie wybierane były pod kątem bezkrytycznego uwielbienia swoich działań, co jedna, pod koniec programu, skwitowała zdaniem - wiem, że nie chce od Was niczego przejąć. Smutne, bo wzajemne uczenie się, podglądanie powinno dawać nam powód do refleksji nad naszymi działaniami.
Po wtóre - oglądając program cały czas zastanawiałam się, gdzie są ojcowie. Niby każda z kobiet (albo prawie) pracuje również zawodowo, ale z relacji z dziećmi, realizacji codziennych obowiązków, wychodzi na to, że domem i dziećmi zajmują się tylko one! Ktoś może powiedzieć, że to efekt formuły programu - w końcu to o mamach, a nie o tatach czy rodzicach w ogólności, ale dla mnie to potwierdzenie, że cały dom na ogół spada na głowę kobiety. I telewizja, mieniąca się nowoczesną, zamiast z tym walczyć, pokazywać nowe wzorce, ugruntowuje stary system. Ale czego oczekiwać od stacji, której jednym ze sztandarowych programów jest "Perfekcyjna pani domu", której wkładem w związek jest czyste mieszkanie.
Po trzecie - jak się tak przyjrzeć metodom matek biorących udział w programie, nie różnią się aż tak bardzo metodami - jedne nieco więcej wymagają od dzieci, jeśli chodzi o roboty domowe, inne zapewniają więcej rozrywek, ale co jest wspólne - bardzo kochają swoje dzieci i troszczą się o nie, najlepiej jak potrafią. Więc po co się porównywać? Pewnie po to by zdobyć główną nagrodę - 10000 zł na wakacje. Łakomy kąsek, ale czy skusiłabym się by najpierw obedrzeć się z prywatności, a następnie wziąć udział w polowaniu na pozostałe uczestniczki - nie, na pewno nie. Ale zawsze się tacy znajdą, tak jak znajdzie się dla nich widownia. Czy ja się do tych ostatnich przyłączę - raczej nie, pierwszy odcinek nie przekonał mnie formułą, nie zaciekawił tematem i wkurzył wyżej wymienionymi argumentami. Ale może jeszcze wrócę do niego w jakimś innym wpisie, jak przyjdą mi do głowy nowe refleksje.
A na koniec - Łucja w poniedziałek skończyła osiem miesięcy i po raz pierwszy sama stanęła! A dzisiaj doskonaliła tę sztukę, wspinając się przy pomocy każdej pionowej "okazji". Jejku, to ona zaraz będzie chodzić?
ps. po #icebucketchallenge, nową zabawą internetową jest wymienianie dziesięciu książek, które najbardziej wpłynęły na nasze życie. Od kilku dni zastanawiam się nad swoją listą - Łucka jeszcze się nie przyłączy, ale może ktoś z czytających tego bloga jest chętny?