Od wczoraj po sieci krąży felieton Agnieszki Kublik (Gazeta Wyborcza), o tym że podczas wizyty w restauracji miała nieprzyjemność oglądać, jak siedząca naprzeciwko niej matka zmieniła pampersa rocznemu dziecku przy stole. Autorka oburzona, w emocjonalnym tonie opisuje, jak wyobrażała sobie zawartość pieluchy i zapach, który będzie unosił sie w łazience, jako wspomnienie tego zdarzenia. Ewidentne, cała ta sytuacja zepsuła jej wieczór ze znajomymi, skoro postanowiła o tym, co zobaczyła, podzielić sie z cała Polską. A ta szybko zareagowała, co można od wczoraj przeczytać i posłuchać w tysiącach komentarzy, artykułów, wpisów na blogach, a nawet dyskusji w programie "Dwie Prawdy"(TVN24).
Komentujący zasadniczo podzielily się na dwa obozy - przywołujących ubiegłoroczna dyskusję o wózkowych i ogólnie opisujący rodziców, jako roszczeniowo-wywyższającą się grupę (niestety, większość pomyj rozlała sie głównie na matki), oraz na tych, którzy bronią praw rodziców do wychodzenia z domu z dziećmi, korzystania z miejsc publicznych na równi z bezdzietnymi.
Pierwsza grupa, w dużej mierze bezdzietni lub z odchowanymi dziećmi, postulują, żeby posiadając dziecko...wstrzymać się od pojawiania się w miejscach publicznych, bo chcą mieć święty spokój i spokojnie zjeść. Bo dzieci mogą płakać, biegać, czasem i krzykną, matka zechce je nakarmić piersią przy stole, a nie, o zgrozo, w toalecie, a co najgorsze, takie rozwrzeszczane maleństwo może zrobić kupę. OK, rozumiem, nie powinno si∂ę zmieniać pieluchy przy stole, zwłaszcza, jeśli obok ktoś je i taki widok jest niesmaczny. Ale gdy nie ma przebieraka, to co zrobić? Ja na ogół w takiej sytuacji przebieram dziecko w samochodzie lub szybko zbieram się do domu, by nie psuć innym kolacji. Jednak, dla kogoś może to być przystanek w podróży i co ma zrobić, kiedy restauracja nie zamontowała, choćby składanego przebieraka w toalecie (serio, zmieści się takie cudo nawet w najmniejszej toalecie).
Nie chcę też bronić opisanej w felietonie kobiety, bo może zrobiła to bezwiednie, po raz kolejny, gdy nikt nie zwrócił jej uwagi. Może teraz się zastanowi i poszuka innego sposobu na zmianę pieluszki. Może. A może nie, dając kolejne argumenty zwolennikom teorii o wózkowych - matkach uważających, że skoro urodziły dziecko, wszystko mogą i wszystko im się należy. Niestety, w argumentacji przeciwników pojawiania się rodziców z dziećmi w strefach publicznych, widzę jeden słaby punkt - uogólnienie.
Powiem tak, jeśli ktoś twierdzi, że każda matka to wózkowa, to tak jakby twierdził, że każdy programista to brodacz. Bo i matki zwane pejoratywnie wózkowymi pojawiają się na naszych ulicach (sama kilka takich spotkałam), jak i każdy pewnie zna brodatego programistę. Ale błędne jest wyciąganie z tego faktu wniosku, ze każda matka jest roszczeniowa, a każdy pracujący w IT powinien zapuścić brodę. Absurd, ale bardzo mocno odciskającego piętno na dyskutujących w sprawie.
Tak naprawdę, ustosunkowałam się do tego felietonu z jednego powodu. Jeśli czytasz to i jesteś bezdzietny/a, a w miejscach publicznych przeszkadzają ci dzieci, to wiedz jedno, szybko może sie okazać, że znalazłeś sie po drugiej stronie barykady i marzysz tylko o tym, by zjeść coś na mieście, ale nie udało ci sie komuś podrzucić dziecka. Zostaje ci albo zostać (znowu) w domu albo wziąć dziecko ze sobą. I modlić sie, by w restauracji był przebierak, by dziecko za bardzo nie płakało, by jakaś felietonistka nie postanowiła z twojego przykładu zrobić tematu do kolejnego tekstu.