No i stało się. Jeszcze dwa tygodnie temu mówiłam, że mam szczęście, bo dziecko ani razu od narodzin mi na nic nie zachorowało. Ale przyszła jesień - jeszcze nie w kalendarzu, ale za oknem już tak, mocniej zawiało i pierwsze w życiu przeziębienie złapane.
Pierwsze symptomy były w nocy z soboty na niedzielę - kręciła się całą noc po łóżeczku, nieco chrapała, ciągle się budziła. Kolejnego dnia było pewne - to katar.
Chore dziecko, to przede wszystkim marudne dziecko. Niech ktoś spróbuje ruchliwemu ośmiomiesięcznemu dziecku wyczyścić nos. Lub choćby przetrzeć, by nie siedziała zasmarkana. Powodzenia, bo niby małe to to, ale rączki, poruszając się szybko jak skrzydła w wiatraku, potrafią z ogromną precyzją odtrącić chusteczkę, nie mówiąc już o aspiratorze. A kiedy już uda Ci się ominąć młyn i wytrzeć nos, musisz nastawić się na gwałtowną i bardzo głośną reakcję histeryczną. Po prostu super.
W sumie to i tak nie mam na co narzekać. Jak dotąd (odpukać!) lejący się nos i chrapanie w nocy to jedyne niedogodności. Apetyt i chęć do zabawy pozostały na tym samym poziomie, może więcej Dziabąg śpi. W każdym razie na wszelki wypadek nie poszłam dzisiaj na spacer - trochę za mocno wiało, a w taką pogodę nie wiadomo czy bardziej ubrać (wieje) czy jednak nieco rozpiąć (słońce wciąż przygrzewa mocno). Obstawiam, że właśnie takiego dnia - a nie brakowało ich w ciągu ostatnich dwóch tygodni - Łucka złapała wirusa nieżytu nosa. W każdym razie w najgorszym wypadku za siedem dni będzie (całkiem) zdrowa :)
Dowód na to, że jak się wytrze nos, można bawić się w spokoju :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz